czwartek, 30 stycznia 2014

70's are back!

Jestem słaba. Nie potrafię sie oprzeć pieknym przedmiotom, meblom z lat 50, wazonom modernistycznym, orientalnym dywanom (ZWŁASZCZA jeśli są kilimami), sideboardom, loftowym lampom, lodom pistacjowym (chociaż waniliowymi też nie pogardzę), czekoladzie, słonym paluszkom, butom i wieeeelu (naprawdę) wielu innym rzeczom.
Zaliczają się do nich również plakaty z lat 70.
Ten po lewej (niebieski) 40 lat temu reklamował NRD-owski film sience fiction o zaginięciu promu kosmicznego (!!!). Wyobrażacie sobie film o kosmosie w latach 70.???
Zdjęcia marne, wiem. Nie sądzę, żebym zdołała zrobić lepsze. Wybaczcie.
Gdyby czytał mnie jakiś fotograf i zechciał osobiście pstryknąć foty, na których będzie widać cokolwiek - serdecznie zapraszam. Mogę nawet upiec ciasto:-)
P.S. W plakacie po prawej przy okazji możecie zobaczyć kawałek naszej kuchni.



Pa!

poniedziałek, 27 stycznia 2014

a co to jest moda do cholery

W poniedziałki, wracając do domu metrem, czytam zwykle zawinięte z pracy Wysokie Obcasy. No, może nie do końca zawinięte, wzięte po protu, gdyż nikt inny tego u mnie w korpo czytać nie chce. Ale do rzeczy. W owym metrze pochłonęłam w tempie błyskawicy świetny wywiad Łukasza Długowskiego ze specjalistką od marketingu mody, panią Moniką Kapłan-Gerc. Nie miałam BLADEGO pojęcia, że istnieje takie stanowisko, ale mniejsza o to. Potem, w drodze do domu, przedzierając się przez obrzydliwe śnieżno-błotne zaspy przypomniałam sobie tekst, który napisałam w marcu 2012 roku i kóry opublikowałam na innym, nieistniejącym już (chociaż kto to tam wie, podobno w internecie nic nie ginie), blogu. Z panią specjalistką chetnie popolemizuję później, dzisiaj na bezczela wklejam to, co kiedyś stworzyłam. Wstęp o magisterce już (DZIĘKI BOGU) nieaktualny:-)

Dla osób z mojego najbliższego otoczenia, nie jest tajemnicą, że właśnie piszę magisterkę. Drugą. Daj Boże ostatnią. Magisterka ta powstaje w języku obcym w bólach niemiłosiernych się rodzi i wygląda na to, że po jej napisaniu już nigdy nie dojdę do siebie.
Ale do rzeczy. "Styl jako komunikacja." Nie, nie jest to kopia genialnej poniekąd ksiązki Malcolma Barnarda "Fashion as Communication", aczkolwiek jest to drugie (zaraz po "No Logo" Naomi Klein) objawienie intelektualne, które spotkało mnie w ostatnim (jakże krótkim) czasie i całkowicie zmieniło moje podejście do tak zwanego biznesu modowego (nienawidzę tego słowa). No, teraz to juz nie do końca jest aktualne, jako że właśnie odkryłam (GENIALNĄ!!!) modową (anty-modową?) felietonistkę: panią Joannę Bojańczyk, której psychopatyczną fanką właśnie się staję, czytając nołogowo wszystko, co do tej pory napisała i co można znaleźć w internecie. Ale o tym później.
Teraz pora na wyznanie.
Zawsze byłam zakupoholiczką. Odkąd pamiętam. Najpierw bankrutowałam kupując książki, potem ubrania, jeszcze później buty. Mało tego, nie przepuściłam żadnej wyprzedaży, na pamięć znalałam daty pojawiania się w kioskach kolejnych wydań InStyle'a (jak to się odmienia ?!), Hot-a (to samo pytanie) czy ELLE. Dodam, iż NIGDY ich nie wyrzucałam, a świadomość, że posiadam wszystkie numery wyżej wymienionych gazet sprzed 5 (słownie: pięciu) lat, działała na mnie kojąco. Zaznaczałam markerem ciuchy, które muszę mieć (WIEM, ŻE TO DZIWNE) i tworzyłam niekończące się listy tzw. must hewów.
I nagle mój mikrokosmos się skończył. Nastąpiło wielkiem bum, jak w epoce dinozaurów (które uwielbiam oglądać na Discovery). Koniec. Pewnego pięknego popołudnia odkryłam, że poszczególne numery nie różnią się między sobą. Tatam! Bo ile do cholery jasnej można czytać o najlepszych różach, podkładach i trendach na wiosnę? MODA SIĘ POWTARZA. Zatacza jakiś ogromny, niezrozumiały krąg, jak wąż zjadający własny ogon. Na wiosnę lansujemy kwiatki, marynarskie wzory i pastele (od co najmniej trzech sezonów). Na jesień to już raczej eklektyzm stylu wspólczesnej bohemy i lata 70. Kolejna zima minie nam pod znakiem szarości i czerni urozmaiconej koronką czy motywami zwierzęcymi. I OD POCZĄTKU.
Na którymś blogu, chyba http://wybiegkary.blox.pl/ przeczytałam kiedyś, że wszystko, co mamy w swoich szafach jest lub będzie modnę w przeciągu 6 miesięcy. I rzeczywiście tak się dzieje. Biznes modowy szuka rozpaczliwie jakiegoś wyjścia z tej sytuacji i próbuje przeróżnych modowych modyfikacji. Tu coś przytnie, tam wydłuży... a oto dowody:






Ale pytanie brzmi, czy ktoś jest jeszcze w stanie wymyślić coś, czego nie było? Kiedy w 1988 Comme des Garcons pokazało kolekcję koszul z kilkoma kołnierzykami i różnymi guzikami, był szok i zgrzytanie zębów. Ale dzisiaj, w dobie strojów (to chyba właściwe słowo) tak dziwnych, że prawie nie nadających się do noszenia, pomieszanych kontekstów i nagminnie łamanych reguł, nie ma szoku. Jest rozczarowanie, kiedy kolejne wielkie marki szmacą się w sieciówkach. Jest cholerne rozczarowanie, bo nagle okazuje się, że nie ma już czegoś takiego jak KRAWIECTWO. Bo dzisiaj moda nie jest już sztuką. Jest żałosnym parodiowaniem własnej wielkości. Jest swoją własną, żałosną podróbą.
Nie mówię teraz o Haute Couture. Mówię o zwykłej (?), dostępnej dla wszystkich modzie. Chociaż ta niedostępna dla wszystkich, te - tak zwane WIELKIE MARKI (no dobra, większość z nich), które i tak szyją w Bangladeszu i Chinach, narzucając bezczelne 1000 procentowe marże, żerują na swojej dawnej wielkości.
Czy możliwe jest dzisiaj stworzenie niepowtarzalnego stylu? Możliwe. Ale trzeba pamiętać o jednym: Moda nie wyróżnia. Moda unifikuje. Kupując fioletowe rurki tak modne w tym/zeszłym/przyszłym sezonie i zestawiając je ze skórzaną, albo co częstrze, pseudoskórzaną ramoneską (ach ta rebelia) nie będziemy się wyróżniać. Będziemy stanowić fioletowo-czarną masę przelewającą się przez ulice każdego dnia. I chociaż fajnie jest mieć świadomość, że możemy wyglądać tak samo jak dziewczyna z Nowego Jorku, Berlina czy Londynu to jednak z tyłu głowy mam taką myśl, że rzeczywiście WYGLĄDAMY TAK SAMO. I pojawia się to własnie pytanie: Czy możemy uciec przed modą? I, jeśli moda stamowi odrębny język, czy możemy budować zdania tak, żebyśmy wszyscy nie mówili jednym głosem?

edit: Od czasu stworzenia tej notki niewiele się zmieniło. Po napisaniu magisterki szybko doszłam do siebie (chociaż o 6 kilogramów grubsza), Wybieg Kary zmienił nazwę na Fashion Breakfast. Elle i In Style nadal lansują pastele na wiosnę a HOT robi relacje z wyprzedaży i recenzje pudrów.
Ja sama jestem nie tylko wspomniane wyżej 6 kilo grubsza ale i dwa lata starsza. Nie kolekcjonuję już kolorowych gazet i nie biegam z szaleństwem w oczach po sklepach. Jestem zmeczona nachalnym narzucaniem trendów, rozpaczliwym nadążaniem za, wypuszczanymi co dwa tygodnie, mini kolekcjami w Zarze. Mam więcej miejsca w szafie i w głowie. Może to i lepiej?
P.S. Jeśli chcecie poobserwować, jak moda "inspiruje się" przeszłością, polecam świetny blog: http://partnouveau.com.

Pa!

piątek, 24 stycznia 2014

urządzeniowe wariactwo i duchy

Minęło dokładnie 14 (słownie: czternaście) miesięcy, odkąd mieszkamy w naszym oszamiałającym swymi rozmiarami M-2. W tym czasie: trzy razy zmieniałam zasłony, dwa razy dywan, trzy razy stolik kawowy i dwa razy szafkę pod TV. Kupiłam sporo bibelotów by już następnego dnia je zwrócić (lub sprzedać), bo w ciągu doby koncepcja urządzania mieszkania zmieniła się o 180 stopni. Ustawiałam meble w jednym miejscu tylko po to, żeby po godzinie przenieść je w inne. Byłam zafascynowana kolejno stylem: skandynawskim, boho, industrialnym i teatralnym. Przemalowałam białą ścianę na ciemny turkus (mimo głośnego sprzeciwu wszystkich siedmiu osób stojących za mną w kolejce w Leroy Merlin) i powiesiłam na niej białe lustro tylko po to, żeby finalnie przemalować je na złoto. 

Decyzje podejmowałam (jak widać) szybko i odważnie. Żeby nie było, że jestem aż taką wariatką powiem, że mimo tego całego urządzeniowego chaosu niezmiennie pozostaję wierna Pe. i miłości do butów.  

No ale nie o tym miało być. Miało być o nowych krzesłach. Jak się można domyślać z powyższego fragmentu, szukałam ich baaaaaaaardzo długo i naprawdę WSZĘDZIE. Przegoniłam Pe. przez całą Warszawę, żeby obejrzeć krzesła, w których szybko sie zakochałam i jeszcze szybciej odkochałam. Polowałam na allegro, szukałam w sklepach internetowych, a nawet (olaboga!) stacjonarnych sklepach z dizajnerskimi meblami (najtańsze krzesło kosztowało tam średnio 1000 zł za SZTUKĘ). Najpierw chciałam białe plastikowe, najchętniej DSW Eamesów. No ale, po pierwsze: na oryginał nie było mnie stać (1400 zł za sztukę) a  po drugie: jestem przeciwko kupowaniu podróbek, więc pomysł ten zarzuciłam. Sprawę ułatwił fakt, że są one już dosłownie wszędzie. Potem miały być: Side Chair by Bertoia (700 $), metalowe loftowe Tolixy (patrz punkt pierwszy i drugi) i  krzesła vintage w komplecie - cztery takie same (akurat jak na złość przez rok nie znalazłam nic ciekawego). Na końcu stwierdziłam, że jednak każde będzie w innym stylu, ale ten pomysł też zarzuciłam. Zmieniałam koncepcję jak rękawiczki (które zgubiłam w zeszłym roku i teraz marzną mi ręce), by w końcu, podczas spontanicznej wizyty w IKEA, w ciągu dwóch minut kupić te. Także tak. 
P.S. Jeśli czyta mnie jakiś psychiatra, niech da znać. Może jest dla mnie jeszcze jakaś nadzieja. 



Pa!

czwartek, 23 stycznia 2014

nominacja

Zostałam nominowana. Pierwszy raz w życiu. No, w mojej wyobraźni nieco więcej. W liceum byłam nominowana do Oscara, na pierwszym roku polonistyki do NIKE, potem jeszcze kilka razy do innych, pomniejszych nagród. Teraz, na progu trzydziestki (TRZYDZIESTKI!) zostałam nominowana przez Joannę z Mikroauka.blogspot.com do Liebster Blog Award.
Nie miałam pojęcia o co chodzi.

No właśnie cóż to takiego?

„Liebster Blog Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za „dobrze wykonaną robotę”. Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechnienia.
Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz je o tym) oraz zadajesz im 11 pytań.
Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował”

Obiecałam szczerość. 
1. Jakim aparatem fotografujesz?
Sama nie wiem. Kompletnie się na tym nie znam, dlatego wszystko na moich zdjęciach wygląda marnie. Mam mały, podręczny aparacik w pięknym szmaragdowym kolorze, którym bezczelnie pstrykam zdjęcia fajnie wyglądającycm ludziom na ulicy.
2. Jaki był najbardziej zaskakujący komentarz lub uwaga dotycząca Twojego blogowania ?
Że nie mogę udzielać porad i pisać o wnętrzach, bo mam brzydki kącik telewizyjny (!)
3. Trzy słowa najlepiej opisujące Ciebie? 
Niecierpliwa perfekcjonistka z milionem planów. 
4. Słowo, które lubisz i którego nie znosisz...?
Lubię: kostka (bo już sama nazwa sugeruje kwadratowość), nie lubię: mamałyga (to z pewnością jest coś brzyskiego i ciągnącego się).
5. Na jeden dzień z życia zamieniłabyś się z...?
O rajusiu, no nie wiem.... chyba z tą rudą dziewczyna w okularach ze Scooby Doo. Wkurzający dziewczyński Sherlock Holmes. 
6. Zawsze znajdziesz czas na..?
Czekoladę, lody, dobre wino, pogaduchy z przyjaciółkami.
7. Smak dzieciństwa...?
RABARBAR Z CUKREM. Bezapelacyjnie.
8. Utwór muzyczny, obraz, film lub cytat, pod którego wrażeniem pozostajesz...?
Kultowa scena ze "Śniadania u Tiffaniego" - balowa suknia Givenchy o 5 nad ranem. Chyba tylko raz w życiu doczekałam takiej godziny (nie śpiąc). 
9. Ulubiony sklep z wyposażeniem wnętrz...?
No właśnie niestety nie mam. Chociaż może... allegro i targi staroci.
10. Rzecz o której marzysz...?
Chevrolet Camaro z 67 roku we wściekle żółtym kolorze.
11. Miejsce o którym śnisz...?
Dom z ogrodem, ja w słomkowym kapeluszu sadząca kwiaty w gustownych ogrodniczkach (w których wyglądam obłędnie), ewentualnie rajska plaża, ja w powłóczystej hipisowskiej sukience (w której wyglądam obłędnie) i mój mężczyzna bez koszulki przynoszący mi lody.  

Teraz ja nominuję, a co! Musi być aż 11 blogów???

Pytanka:
1. Co zwykle robisz w piątek wieczorem?
2. Jaka jest Twoja znienawidzona potrawa z dzieciństwa?
3. Co ostatnio kupiłaś do domu?
4. Jaki jest Twój wymarzony kolor kanapy?
5. Wymień trzy ulubione słowa.
6. Ile masz par butów?
7. Jaki jest Twój ulubiony rytuał domowy?
8. Z czego jesteś najbardziej zadowolona w swoim domu?
9. Którego miejsca w swoim domu nie lubisz (jest takie?) i dlaczego?
10. Co śmiesznego przydarzyło Ci się w minionym tygodniu?

Ciekawa jestem Waszych odpowiedzi:-)

Pa!

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Weź mnie zaskocz

Kiedyś, dawno temu pisałam jeszcze jednego bloga. O ciuchach. Żeby było jasne - NIE, nie wrzucałam zdjęć swoich "stylizacji". Pisałam o tym, co mnie wkurzało w tym całym biznesie, sztucznym wymuszaniu trendów itd. Dzisiaj odgrzebałam ten tekst. Jest z 9 marca 2012 i wiecie co? Nie stracił na swojej aktualności, Jestem prawie o 2 lata starsza i 7 (słownie: siedem) kg grubsza. I czuję dokładnie to samo. Więc bezczelnie kopiuję samą siebie sprzed kilkunastu miesięcy. A co! Czy to nadal plagiat?

Czy to jest jeszcze możliwe? Czy dzisiejszy biznes modowy może nas jeszcze czymś zaskoczyć? I, co najważniejsze, czy my możemy jeszcze zaskoczyć czymś sami siebie?
No bo jest trochę tak: jako konsument jestem ograniczana pewnymi tendancjami, trendami za którymi podążają marki. Jest to oczywiście miecz obosieczny: marki kreują potrzeby i tworzą trendy, które z kolei nakręcają sprzedaż. Bo w rzeczywistości, droga koleżanko, nie potrzebujesz 3 pary zamszowych koturnów w cętki, których pełno na blogach albo, co gorsza, żółtej torebki. No ale przecież żyjemy właśnie w takim świecie i nie bardzo mamy jak z niego wyskoczyć. Jest niby raczkujący jeszcze w Polsce ruch slow fashion, są - nadal niesety drodzy, polscy młodzi projektanci. Są jakieś tam lepsze i gorsze ciuchlandy/szmateksy/secondhandy/lumpy (jak zwał tak zwał). Są niby wymiany ciuchowe, pożyczanie, oddawanie i całe to allegro. No ale ogromną część modowego rynku zajmują ogromne sieciówki. I My (Pan, Pani, ja, wszyscy) w tych sieciówkach do cholery kupujemy.
No więc są pastele w sklepach i są pastele na ulicach. To normalne. Ale co zrobić, żeby nie wyglądać tak pastelowo? Oczywiście, można łączyć ubrania, tworzyć z nich nieskończone (?) kombinacje. Zakładać paski do kwiatków, nosić sweter jako spódnicę. Ale to też już było. No i nie oszukujmy się, to dobrze wygląda jedynie w Vogue i na niemiłosiernie chudych blogerkach.

Na ile więc jesteśmy w stanie tworzyć nowe, oryginalne kompozycje mając do dyspozycji kalki? I, czy efekt finalny będzie się rzeczywiście nadawał do noszenia? Nie moi drodzy. Ubrania noszone jako sztuka dla sztuki (patrz blogi, na których nawet w środku zimy pięknookie panienki mają na sobie koronkową czarną bluzeczkę i nic więcej, podczas gdy normalni ludzie oprócz pięciu warstw bluzek i barchanowych gaci mają na sobie puchówkę, czapę i przeogromny szalik) się nie liczą, interesuje nas tylko sztuka użytkowa - do noszenia.

I pojawia się znowu to pytanie, czy możliwe jest dzisiaj posiadanie własnego stylu? I czy rzeczywiście taki styl jest właściwie NASZ? Może to styl Anny Wintour, Ulyany Sergeenko, Olivii Palermo, Carrie Bradshaw, redaktorki InStyle'a i Flesha, dyrektorów kreatywnych i projektantów, fotografów i agencji modelek, który - przetworzony przez tysiące głów i kartek papieru - jest odzwierciedleniem tego, jak wyglądamy?

No właśnie. Czy ktoś jeszcze może zaskoczyć?

via: google

PS. Dzisiaj pierwszy raz w historii wstawiłam do posta gifa. W wieku (prawie) 30 lat odkryłam nową rzecz w internetach. Świat się kończy.
Pa!

wtorek, 14 stycznia 2014

światło i powietrze

Kiedy pierwszy raz zobaczyłam to mieszkanie, mimowolnie nabrałam powietrza. Wiem, że jest za biało, za zimno, baaaardzo skandynawsko. Ale w takim wnętrzu odycha się pełną piersią. Panuje w nim spokój i cisza. Piękne.








Wszystkie zdjęcia: nicety.livejournal.com

Pa!

sobota, 11 stycznia 2014

styl i cała reszta

Ostatnio nie jest mi łatwo skupić się na wnętrzach i dizajnie. Czuję, że na tym blogu zrobiło się ciasno, że potrzebuję więcej przestrzeni. Interesuje mnie tyle innych rzeczy, mam w głowie tyle pytań... Co decyduje o tym, że coś lubimy, a czegoś innego już nie? Że wybieramy konkretne ubrania, buty, dodatki, meble, książki czy jedzenie? Dlaczego podobają nam się takie wnętrza a nie inne? Co odróżnia nas od milionów innych ludzi? I wreszcie, czy nasze wybory mają wspólny mianownik? Tak. Odpowiedzią na wszystkie te pytania jest jedno słowo: Styl.


Mówiąc prosto, styl to coś, co nas wyróżnia. To nie konkretne ubrania, to nawet nie moda. Styl to TY. To sposób, w jaki chodzisz i mówisz; w jaki się ubierasz i urządzasz mieszkanie. To książki, które czytasz i filmy, które oglądasz. Styl to pochodna wszystkich Twoich wyborów. Styl to coś, co czyni Cię wyjątkowym człowiekiem, innym niż wszyscy. Nie daj sobie wmówić, że tu chodzi o to, czy jesteś dziewczyną czy chłopakiem, czy masz 14 lat czy 40, czy ważysz 50 kg czy 90 kg. Tak naprawdę styl nie jest czymś zewnętrznym. Jest czymś, co wynika z wewnątrz.

Podczas moich podróży często zastanawiałam się, dlaczego oglądam sie na ulicy za jakąś osobą, a na inne zupełnie nie zwracam uwagi. Zastanawiałam się, dlaczego pewne ubrania zabieram ze sobą wszędzie, a inne zakładam tylko na służbowe okazje. Dlaczego ciągnie mnie w stronę mebli i dodatków z lat 50. XX wieku, a meble współczesne są mi całkowiecie obojętne. Dlaczego niektóre wnętrza wywołują na mojej twarzy uśmiech, a inne obojętność? To własnie styl.







Znacie Scotta Schumana? Na pewno chociaż raz odwiedziliście stronę the Sartorialist. Albo Yvana Rodica z Face Hunter? Nie dziwi Was, dlaczego ich uwagę zwracają ci konkretni ludzie? Bo jest w nich coś wyjątkowego. Czasem nawet trudno powiedzieć co. To coś, to STYL.



Może czas zacząć pisać o czymś więcej niż wnętrza? 
Pa!

piątek, 3 stycznia 2014

cud but od szewca

Uwaga, to będzie pierwszy w historii domatorki post nie-wnętrzarski. No ale kiedyś ta wiekopomna chwila musiała nadejść, co nie?

Dzisiaj buty od szewca wydają się zbędną fanaberią. Bo przecież mamy tyle sklepów obuwniczych, tyle modeli i fasonów, że możemy wybierać bez końca: na obcasie, płaskie lub na koturnach (chociaż te pierwsze i ostatnie często wyglądaja jak narzędzie tortur), skórzane lub pseudoskórzane (czytaj plastikowe) a nawet gumowe (sławetna Melissa), lakierowane lub matowe itd. Opcji jest wiele. Ale czy na pewno?
Tak naprawdę wybór mamy raczej pozorny i dość mocno ograniczony. Mało jest porządnie uszytych, dobrze wyprofilowanych butów na rozsądnych (czyli 5-cio centymetrowych) obcasach. Co więcej, nigdy nie możemy być do końca pewni, za co właściwie płacimy. Czy wełniany sweter jest na pewno z wełny? Albo, trzymając się tematyki obuwniczej: ile jest prawdziwej skóry w skórze? Coraz częściej skórzany but okazuje się bowiem butem PSEUDOSKÓRZANYM, bo wierzch - owszem - jest skórzany, ale wyściółka buta i wkładka to już niekoniecznie. Albo odwrotnie: pani w drogim sklepie będzie nas przekonywała, że czółenko za 499 zł jest świetnej jakości, bo (co prawda) uszyte (a tak naprawdę klejone) jest z "wysokiej jakości skóry ekologicznej" ale wkładka za to jest w 100% skórzana. A ja się pytam: i co z tego do cholery, że WKŁADKA jest skórzana, skoro cały but jest PLASTIKOWY??? I co mojej biednej, zmaltretowanej stopie da, że wkładka jest w 100% skórzana, skoro po jednym dniu chodzenia w takim bucie będę miała poparzenia 3-go stopnia i otarcia do kości?
Ale OK, niech będzie. Są kobiety o żelaznych stopach, którym 15-sto centymetrowa szpila i plastikowy but nie szkodzą. I (co za niesprawiedliwość!), wyglądają w nich obłędnie. Szacun i zazdrość wielka.
Cóż jednak mają robić takie niedobitki jak ja? Ofiary losu, które nie wcisną nogi w drogie czółenko, bo choć może i ładne i z krokodylej skóry, to jednak fizjologia nie pozwala i stopa za nic tak wykrzywić się nie chce?  No i w dodatku z BARDZO WYRAŹNIE ZWERBALIZOWANYM PRZEZ ORTOPEDĘ ZAKAZEM CHODZENIA NA OBCASACH?
Odpowiedź: uszyć sobie buty na zamówienie. Takie buty są DROGIE. Boleśnie. To nie jest tak, że można sobie kupić od tak, dwie pary w miesiącu i na luzie jeszcze pójść na hipsterskie śniadanie. O nie. Większość śmiertelników (w tym ja), będzie na te buty oszczędzać tygodniami. Ale, jeśli już zaryzykujecie, jeśli tylko włożycie stopę w idealnie dla was skrojone, cudownie wyprofilowane, dopieszczone i ręcznie szyte (SZYTE!) cudeńka z mięciutkiej skóry..... wtedy zrozumiecie o czym mówię. To jest jak chodzenie po chmurze (cóż za poetyckie porównanie!). Uwierzcie mi - ze swoim styranym stawem skokowym przetańczyłam w nich CAŁĄ (słownie CAŁĄ) noc. Miałam je na nogach przez 15 godzin i mogłabym następne 15 godzin spokojnie jeszcze ponosić.
Pomijając już fakt, że patrzenie, jak takie buty powstają jest ciekawym doświadczeniem. Nie wierzycie? proszę bardzo, fotostory:

Etap drugi (pierwszy to mierzenie stopy na wszystkie możliwe sposoby), to wybieranie odpowiedniego fasonu. Do podeszwy doczepia się różne wersje cholewki na próbę i wybiera najlepszą. W tym wypadku żadna z poniższych nam nie odpowiadała, więc wymyśliliśmy inną.


Etap trzeci, czyli szewskie czary mary. Efekt wygląda tak:


I tadam! gotowy, cudowny, niesamowicie wygodny BUT CUD:


I wiecie co? Macie pewność, że NIKT nie będzie miał takich samych butów jak wy:-)

Jeśli chcecie wiedzieć, gdzie takie zamówić w Warszawie, dajcie znać:-)

Pa!

czwartek, 2 stycznia 2014

NIESPODZIEWANE zauroczenie

Mijałam je chyba tysiąc razy. NIGDY na nie nawet nie spojrzałam. Aż do wczoraj. Ikeowskie krzesło TOBIAS, bo o nim mowa, to moje najnowsze zauroczenie. Bezpretensjonalne, lekkie (a więc idealne do niewielkich wnętrz), co prawda troszkę nowoczesne (co w moich ustach nie jest komplementem), ale z dizajnerskim zacięciem i w loftowym stylu. Rozsądny cenowo odpowiednik oryginalnych Ghostów Philippe Starcka (podrób nie kupujemy!).










wszystkie zdjęcia: Pinterest.com
 
Pa!