Z naszym domem było dokładnie tak samo. Na początku setki analiz i egzystencjalnych pytań o płytki/fugi (uwielbiam fugi!)/podłogi, doprowadzanie do łez i ataków histerii pracowników marketów budowlanych oraz wieczne zmiany zdania i - co za tym idzie - wielokrotne wymiany czego-się-tylko-da), bieganie za każdym gościem ze szmatą i kupowanie hurtowych ilości dodatków po to tylko, żeby je za chwilę opchnąć na allegro.
I nagle przychodzi taki dzień, który przynosi ze sobą spokój. I zupełnie niespodziewanie człowiek się ZADOMAWIA. I zaczyna patrzeć na wszystkie niedociągnięcia i nieudane pomysły tak, jak patrzy się na wady ukochanej osoby. Nadal Cię wkurwiają, ale jakoś łatwiej z nimi żyć. No bo to w końcu miłość, nie?